Xena – wojownicza księżniczka

We wcześniejszym wpisie wspomniałam trochę o starych serialach – głównie tych Polsatowych z lat 80′. Czy pamiętacie jednak Xenę? Serial ten leciał również na Polsacie od 1995 roku. Muszę przyznać, że bardzo go lubiłam. Pomimo, że fabuła była dość słaba i nielogiczna, to zdecydowanie nadrabiała postać głównej bohaterki. W tamtych czasach marzyłam, aby zostać taką Xeną. Zwiedzać świat na koniu, nosić seksowną zbroję i ucinać głowy facetom swoim „latającym ostrzem” krzycząc Ajajajajajajajajajajaja…

W Xenie było fajne to, że nie grała jej jakaś kościasta blondyna, tylko kobieta o bardzo obfitych, okrągłych kształtach i wielkich piersiach. I to było fajne. Po drugie Xena nigdy nie była do końca postacią pozytywną. Co prawda ostatecznie (jak to w amerykańskich produkcjach bywa) zawsze opowiadała się po stronie dobra, jednak droga, którą wybierała, zwykle pozostawiała wiele do życzenia z moralnego punktu widzenia. Mnie zawsze pociągali antybohaterzy i czarne charaktery, bo byli zdecydowanie ciekawsi od „śnieżnobiałych” herosów (możecie mnie zabić, ale chyba nigdy nie polubię Luca Skywalkera). No ale w końcu trzeba przyznać, że Xena po raz pierwszy pojawiła się w nudnym do szpiku kości Herkulesie właśnie jako czarny charakter i zyskała taką popularność, że twórcy serialu postanowili zrobić jej oddzielny show. „Gra o Tron” toto nie była, ale oglądało się przyjemnie.

Na koniec wrzucam opening z serialu i nostalgicznie żegnam 🙂

 

Stare seriale – część 1.

Nie wiem czy pamiętacie takie czasy, kiedy Polacy niemal zupełnie nie produkowali własnych seriali. Taniej było kupić oldschoolowe już nawet na tamte czasy, produkcje lat osiemdziesiątych z USA. Oczywiście zdarzały się wyjątki, w czym przodowała TVP wraz z dość fajnym serialem „Matki żony i kochanki” oraz  tasiemcem „W Labiryncie”. Wtedy też na Polskim rynku zaistniał Polsat wraz z dziesiątkami seriali „pseudo-akcji”, które puszczane były całymi blokami. W ten właśnie sposób stacja dorobiła się swoich pierwszych milionów. Dzisiaj możemy się zastanawiać, co tak naprawdę widzieliśmy w tych dość wątpliwych jakościowo serialach, ale przyznać się trzeba, że przecież tym żyło nasze pokolenie. Chciałabym wam teraz przypomnieć kilka z nich.

Dynastia – nie pamiętam z tego serialu nic, poza faktem, że był Blake, Alexis i jakaś stadnina koni.

MacGyver – serial był o kolesiu, który z ołówka, taczki i gumki recepturki potrafił zrobić helikopter i uciec nim przed armią uzbrojonych po zęby w karabiny wrogów.

Drużyna A – strasznie głupi serial o grupie komandosów, która strzelała tonami pocisków w każdym odcinku, ale nigdy nie lała się krew. Za to było dużo wybuchów i latających wraków starych aut. Dzisiaj na tym wzorują się twórcy kina akcji z Bollywood 😉

Dr Quinn – kolejny bardzo dziwny, choć wciągający serial. Był tam dziki zachód, lekarka, czarny kowal i pseudo-Indianin Sully z fajną klatą. Leciał w niedziele o 18.00 na TVP1

Nieustraszony – serial o gościu, który jeździł sobie gadającym samochodem. Poza tym również bardzo słabo pamiętam o co chodziło w samej fabule. To, o czym warto pamiętać, to intro z serialu. Było rewelacyjne, zwłaszcza muzyka.

Na deser: Żar Tropików – ten serial był całkiem ciekawy i miał totalnie kapitalne intro. Do dziś czasem nucę sobie ten kawałek…

Oczywiście nie są to wszystkie seriale, jakie mogliśmy oglądać w tamtych czasach. Więcej wspominek już wkrótce.

„Przygodówki”, czyli zanieś dętkę murzynowi a dostaniesz owsiankę, która zbawi ludzkość.

Dzisiaj twórcy gier prześcigają się, kto zrobi bardziej realistyczną „strzelankę” w realiach II Wojny Światowej, albo bardziej wiarygodny erpeg, w którym aby przetrwać będziemy musieli również odżywiać i załatwiać potrzeby fizjologiczne głównego bohatera. Niemal całkowicie zapomniano już o takim gatunku jak przygodówki.

Przygodówki 2D to jedne z najfajniejszych reliktów lat 90. Zdarzały się bardziej i mniej udane, ale zdarzały się też prawdziwe perełki. W tamtych czasach komputery nie miały takiej mocy obliczeniowej jak dziś i pozwalały na wyświetlanie ograniczonej gamy kolorów i pikseli. W związku z tym kwitła sztuka pixelartu. Produkcje te miały niesamowity klimat i wyglądały niepowtarzalnie. Każda animacja i każdy mały szczegół był rysowany przez grafików, dlatego do dziś widać jak wiele serca ówcześni twórcy gier w swoje produkcje wkładali. W późniejszym czasie niektóre produkcje zostały również wzbogacone o dubbing i w ten właśnie sposób mogliśmy całkowicie wsiąkać w światy interaktywnych opowieści.

Ale o co chodziło? – ktoś zapyta. W przygodówkach chodziło o to, aby pociągnąć wątki do końca. W praktyce to wyglądało mniej więcej tak, że trzeba było zwiedzać lokacje, rozmawiać z różnymi bohaterami no i oczywiście kolekcjonować przedmioty. Cały trik polegał na tym, aby domyślić się co kiedy i komu dać lub w jakiej konfiguracji użyć. W tym momencie nie mogę pominąć faktu, że scenariusze tych gier pisali ludzie z często bardzo pokręconą psychiką.

Oznaczało to, że aby uratować ludzkość musieliśmy pomóc smutnemu błaznowi, aby ten dał nam dętkę, którą to z kolei dajemy murzynowi od którego w zamian otrzymujemy łom, który posłuży nam w przyszłości do włamania do domu trzech niedźwiedzi aby ukraść osiankę… aby zostać honorowym nosicielem owsianki w domu wariatów. Scenariusz ten jest żywcem wzięty z gry „Simon The Sorcerer 2” o jakże ironicznym podtytule „Lew, czarodziej i stara szafa” ;). Jak dla mnie jedna z najśmieszniejszych gier, w jakie kiedykolwiek miałam przyjemność zagrać. W polskim dubbingu pojawiły się takie teksty, że dziś pomimo 10 lat, które już upłynęły, nadal pamiętam. Zdecydowanie humor powinien przypaść fanom Pratchetta.

Najbardziej utkwiła mi w pamięci scena graczy RPG, którą zamieszczam poniżej, ponieważ uważam, że powinno się przekazywać to potomnym. Najlepszym w tej scenie jest fakt, że akcja gry toczy się w świecie fantastycznym (totalnie pokręconym, trzeba dodać), a erpegowcy robią sobie sesję o naszym rzeczywistym świecie. Rewelacyjnie przekręcony wątek, który ma tyle smaczku że… ach lepiej sami zobaczcie.

Nie samym Simonem jednak człowiek żył. Nie powinno się zapominać o takich hitach jak „Escape from Monkey Island”, „Ace Ventura” czy choćby  serię o Różowej Panterze, zaadresowaną do nieco młodszych graczy, choć mającej również smaczki dla starszych. Mowa tu oczywiście o słynnym „Solnym ćpunie”, który w połączeniu z Czarkiem Pazurą daje nam bardzo wesoły remiks.

Warto jeszcze wspomnieć o w pełni polskiej przygodówce „Książę i Tchórz” wydanej w 1998 r (a co myśleliście że Polacy potrafili tylko Wiedźmina zrobić?). Gra słynie ze znakomitego dubbingu (w którym gra min Kazimierz Kaczor) ślicznej grafiki i ciekawej fabuły. Jeśli ktoś będzie miał kiedyś trochę więcej czasu, aby wybrać się do piekła (do którego droga jest bardzo kręta i zawiła) to polecam poświęcić go trochę temu tytułowi. Nie będzie też problemu z odpaleniem tego na nowszym sprzęcie, w przeciwieństwie do Simona czy Escape(…), które dedykowane były jeszcze pod DOS i dzisiaj raczej trzeba znaleźć jeszcze odpowiedni emulator, aby je otworzyć.

Na koniec muszę podkreślić, że to nie jest do końca tak, że gatunek ten zupełnie wymarł. Po prostu jakoś głośno się o nim nie mówi, a szkoda. Odeszło się również od pięknych, rysowanych gier, na rzecz tych w 3D. Trzecią część Simona zrobiono właśnie w trójwymiarze, więc gra okazała się totalną klapą. Pozbawiono ją magii poprzedniczek. Czy wy też czuliście magię tych dwóch wymiarów?

Jak to w latach 90′ się „piraciło”

Ostatnio temat piractwa muzyki i programów jest wyjątkowo gorący, więc postanowiłam zacząć właśnie od tego. Dzisiaj aby w każdej dowolnej chwili posłuchać kawałka, który spodobał nam się wcześniej, bo usłyszeliśmy go w radiu lub gdziekolwiek indziej, wystarczy wejść na YouTube i wpisać jego tytuł. Ci bardziej nadgorliwi wejdą sobie na torrenty lub strony z plikami i zassają „emetróki”. Ci bardziej „Fair”, po prostu kupią sobie kawałek za dolara lub euro i też zassają. W zasadzie żadna filozofia. Wystarczy jako tako w miarę potrafić posługiwać się internetem. Teoretycznie małpa by to potrafiła.

Zerknijcie jednak na swoje półki. Czy nie zalegają tam przypadkiem jeszcze jakieś kompakty? Pewnie już dawno o nich zapomnieliście. Czasy wież stereofonicznych już dawno przeminęły, a discmany jakoś nigdy się w Polsce nie przyjęły (choć ja miałam :)). Dzisiaj o wiele prościej jest po prostu zapuścić muzę „na kompie”, bo nie trzeba bawić się we wkładanie, wyciąganie i przebieranie w płytach. Wystarczy jeden klik.

Czy pamiętacie jednak co było jeszcze przed płytami CD?

Podpowiem wam tym zdjęciem:

Zapewne wielu z was zapomniało już jak to małe cudo wygląda i do czego służy. Nie ma się jednak co dziwić, w końcu trzeba było sporej filozofii, aby słuchać na tym swojej ulubionej muzyki. Kawałki nagrane były na taśmie, którą trzeba było przewijać, co niejednokrotnie kończyło się również jej wciąganiem przez magnetofon.

W moim mieście był tylko jeden sklep z takimi kasetami. Do dziś jestem przekonana, że nie były to oryginalne rzeczy, pomimo że miały przyklejone hologramy Zaiksu, eleganckie papierki w środku i były ofoliowane. W tamtych czasach piractwo polegało właśnie na takim masowym i bardzo dokładnym kopiowaniu kaset i płyt na masową skalę. Tu trzeba przyznać  że te kopie naprawdę nie różniły się niczym w jakości od tych „oryginałów” poza faktem że producenci i artyści po prostu na nich nie zarabiali.

Niektóre sklepy zalewane były również przez mniej subtelne podróbki, czyli kastety z coverami, które można było nabyć za około 5 złotych. Moje pokolenie potrafiło już wyłapać, czy mamy do czynienia z utworami oryginalnego zespołu, czy coverami, jednak nasi rodzice już nie. W ten sposób pewnego pięknego dnia zostałam uraczona kasetą „Spite Girl” oraz „Bekstrit Boys”.

Pomimo iż dostęp do oryginalnych (no powiedźmy) kaset nie był trudny, to taką dziewczynę  z podstawówki jak ja i tak nie było na nie stać. Co najwyżej kupowało   się koleżankom na urodziny albo samemu na nie czekało i zapraszało się jak najwięcej gości, żeby kilka kaset wpadło ;). Cena takiej kasety wynosiła wtedy około 25 – 30 zł, co na tamte czasy było sumą niebagatelną. Zawsze można było wybrać się jeszcze na bazar i kupić coś za 15 zł, ale tamte kasety miały inne naklejki Zaiksu i nie było czym szpanować przed znajomymi.

Pozostawało jeszcze jedno wyjście. Jeśli posiadało się magnetofon z funkcją nagrywania, to można było nagrywać swoje ulubione kawałki z radia. Aby dokonać tej ciężkiej pracy umysłowo refleksyjnej, należało włączyć radio o odpowiedniej porze (najlepiej RMF o 18.00 bo leciała lista przebojów) i czekać z palcem na przycisku aż zagrają nasz kawałek i wcisnąć go w odpowiednim momencie, gdy prezenter tylko przestawał ględzić. Nie macie pojęcia jaką to dawało adrenalinę.

Czyste kasety też trochę  kosztowały, więc nagrywało się na te stare, które się już nam znudziły. Tak, te kasety były wielokrotnego użytku. Czasem producenci zabezpieczali swoje nagrania w bardzo oryginalny sposób – wyłamywali „różki”, jednak wystarczyło trochę przeżutego w ustach papieru lub taśmy klejącej, aby te dziurki zalepić.  Co prawda z każdym nagraniem taśmy traciły nieco na jakości, a trzeba przyznać że radio też potrafiło szumieć, wiec nagrywane przez nas składanki były naprawdę słabej jakości. Jakoś nam to nie przeszkadzało pomimo, że aby stworzyć naprawdę krótką listę przebojów, trzeba było włożyć sporo wysiłku, niejednokrotnie wielodniowego, bo nie zawsze udawało się dobrze nagrać jakiś kawałek.

Narodziny Nostalgirl

Postanowiłam założyć tego nostalgicznego bloga, ponieważ jestem dzieckiem lat 90′ – a wtedy było bardzo dużo fajnych rzeczy. Chciałabym podzielić się tym z innymi. Moim rówieśnikom przypomnieć o tym i o tamtym, a tym młodszym trochę opowiedzieć o przeszłości, o świecie który co prawda był dość niedawno, ale wyglądał tak zupełnie inaczej niż dzisiaj, że może się wydawać iż całe wieki już upłynęły. Mam nadzieję że blog wam się spodoba. Na początek Guma Turbo. Pamiętacie jej smak?