Ostatnio temat piractwa muzyki i programów jest wyjątkowo gorący, więc postanowiłam zacząć właśnie od tego. Dzisiaj aby w każdej dowolnej chwili posłuchać kawałka, który spodobał nam się wcześniej, bo usłyszeliśmy go w radiu lub gdziekolwiek indziej, wystarczy wejść na YouTube i wpisać jego tytuł. Ci bardziej nadgorliwi wejdą sobie na torrenty lub strony z plikami i zassają „emetróki”. Ci bardziej „Fair”, po prostu kupią sobie kawałek za dolara lub euro i też zassają. W zasadzie żadna filozofia. Wystarczy jako tako w miarę potrafić posługiwać się internetem. Teoretycznie małpa by to potrafiła.
Zerknijcie jednak na swoje półki. Czy nie zalegają tam przypadkiem jeszcze jakieś kompakty? Pewnie już dawno o nich zapomnieliście. Czasy wież stereofonicznych już dawno przeminęły, a discmany jakoś nigdy się w Polsce nie przyjęły (choć ja miałam :)). Dzisiaj o wiele prościej jest po prostu zapuścić muzę „na kompie”, bo nie trzeba bawić się we wkładanie, wyciąganie i przebieranie w płytach. Wystarczy jeden klik.
Czy pamiętacie jednak co było jeszcze przed płytami CD?
Podpowiem wam tym zdjęciem:
Zapewne wielu z was zapomniało już jak to małe cudo wygląda i do czego służy. Nie ma się jednak co dziwić, w końcu trzeba było sporej filozofii, aby słuchać na tym swojej ulubionej muzyki. Kawałki nagrane były na taśmie, którą trzeba było przewijać, co niejednokrotnie kończyło się również jej wciąganiem przez magnetofon.
W moim mieście był tylko jeden sklep z takimi kasetami. Do dziś jestem przekonana, że nie były to oryginalne rzeczy, pomimo że miały przyklejone hologramy Zaiksu, eleganckie papierki w środku i były ofoliowane. W tamtych czasach piractwo polegało właśnie na takim masowym i bardzo dokładnym kopiowaniu kaset i płyt na masową skalę. Tu trzeba przyznać że te kopie naprawdę nie różniły się niczym w jakości od tych „oryginałów” poza faktem że producenci i artyści po prostu na nich nie zarabiali.
Niektóre sklepy zalewane były również przez mniej subtelne podróbki, czyli kastety z coverami, które można było nabyć za około 5 złotych. Moje pokolenie potrafiło już wyłapać, czy mamy do czynienia z utworami oryginalnego zespołu, czy coverami, jednak nasi rodzice już nie. W ten sposób pewnego pięknego dnia zostałam uraczona kasetą „Spite Girl” oraz „Bekstrit Boys”.
Pomimo iż dostęp do oryginalnych (no powiedźmy) kaset nie był trudny, to taką dziewczynę z podstawówki jak ja i tak nie było na nie stać. Co najwyżej kupowało się koleżankom na urodziny albo samemu na nie czekało i zapraszało się jak najwięcej gości, żeby kilka kaset wpadło ;). Cena takiej kasety wynosiła wtedy około 25 – 30 zł, co na tamte czasy było sumą niebagatelną. Zawsze można było wybrać się jeszcze na bazar i kupić coś za 15 zł, ale tamte kasety miały inne naklejki Zaiksu i nie było czym szpanować przed znajomymi.
Pozostawało jeszcze jedno wyjście. Jeśli posiadało się magnetofon z funkcją nagrywania, to można było nagrywać swoje ulubione kawałki z radia. Aby dokonać tej ciężkiej pracy umysłowo refleksyjnej, należało włączyć radio o odpowiedniej porze (najlepiej RMF o 18.00 bo leciała lista przebojów) i czekać z palcem na przycisku aż zagrają nasz kawałek i wcisnąć go w odpowiednim momencie, gdy prezenter tylko przestawał ględzić. Nie macie pojęcia jaką to dawało adrenalinę.
Czyste kasety też trochę kosztowały, więc nagrywało się na te stare, które się już nam znudziły. Tak, te kasety były wielokrotnego użytku. Czasem producenci zabezpieczali swoje nagrania w bardzo oryginalny sposób – wyłamywali „różki”, jednak wystarczyło trochę przeżutego w ustach papieru lub taśmy klejącej, aby te dziurki zalepić. Co prawda z każdym nagraniem taśmy traciły nieco na jakości, a trzeba przyznać że radio też potrafiło szumieć, wiec nagrywane przez nas składanki były naprawdę słabej jakości. Jakoś nam to nie przeszkadzało pomimo, że aby stworzyć naprawdę krótką listę przebojów, trzeba było włożyć sporo wysiłku, niejednokrotnie wielodniowego, bo nie zawsze udawało się dobrze nagrać jakiś kawałek.